Cerkiew pod Kazbekiem. Znajduje się na połowie pocztówek i magnesów, więc nie mogło jej zabraknąć i tutaj :)
Na parkingu pod Cerkwią ładujemy główne bagaże na konie, a sami po sesji zdjęciowej ruszamy z małymi plecakami.
Trasa wiedzie spokojnie, początkowo zielonymi grzbietami. Powyżej 3000m pojawiają się skałki a zieleń zanika.
Okolica robi się coraz bardziej szara. Z naszego obozowiska widać z jednej strony lodowiec na który jutro wejdziemy, z drugiej góry (ok. 4000m) pod którymi leży miasteczko Stepancminda, z którego rozpoczęliśmy wędrówkę.
Drugiego dnia wkraczamy na lodowiec. Konie z naszymi namiotami doganiają nas, mimo iż wyszły później.
Pan Kazbek. Rano i w nocy. Pod stacją meteo w której nocowaliśmy jest pole namiotowe, gdzie podobni nam czekają na swoją kolej by ruszyć w górę.
Wędrówkę zaczynamy o 3:15. Najpierw przez ok. godzinę idziemy po piargu, potem wchodzimy na lodowiec. Ok. 5:00 zaczyna świtać.
Okrążamy szczyt, a tuż przed końcem robi się naprawdę stromo.
Jeszcze 100m w poziomie i 150 w pionie... Tu jest stromiej niż się wydaje :)
Widoczki na zejściu.
Dwa dni później ruszamy na Elbrus. Również zaczynamy w nocy. Początkowy nudny odcinek pokonujemy ratrakiem :-)
Siodło pod wierzchołkami Elbrusa. My oczwiście idziemy na wyższy - zachodni (5642m), wschodni ma tylko 5621 i mało kto na niego wchodzi, choć widzieliśmy dziś co najmniej jedną ekipę.
Z siodła przez chwilę było naprawdę ostro pod górę, ale ostanie 500m wchodzimy prawie po płaskim.
Dopiero schodząc z Elbrusa widzimy ogromny nudny obszar pomiędzy bazą a punktem do którego przywiózł nas ratrak. Rzut oka za siebie na oba wierzchołki i wracamy gondolką do hotelu.